Do Bazylei zawitałyśmy dosłownie na chwilę - parkometr pod konsulatem Ekwadoru daje nam półtorej godziny na szybkie zwiedzanie miasta, co wykorzystujemy do ostatniej minuty. Zwiedzamy centrum i katedrę, gdzie trafiamy na koncert organowy. Samo miasto jakoś nas nie zachwyca, ale może wynika to z faktu, że zaledwie dotykamy wszystkiego i nie mamy czasu, aby lepiej poznać miasto - wszak jeszcze długa droga przed nami tego dnia.
Ruszamy w drogę i w zasadzie na pierwszej stacji benzynowej przekonujemy się dosadnie, że jesteśmy w Szwajcarii: kupujemy kawałek sera, kilka plasterków szynki i małą nestea - rachunek wynosi 15 euro (przelicznik wg franka 1,11). Ale nie mamy czasu na lunch i zjadamy pyszne kanapki na uroczym parkingu. Danie zdecydowanie nie przypada do gustu zakupiony gruyere, cyt. "Nie jem, śmierdzi jak stare skarpetki!!!" Ania i ja zjadamy :-) Fakt, że gruere im dojrzalszy, tym ostrzejszy nie tylko w smaku, ale i zapachu. Zmęczenie podróżą daje mi się we znaki - idę do toalety i wracam zrezygnowana, bo zamknięte :-( Ania - najbardziej racjonalna z naszej trójki - mówi, że to nie możliwe. I ma rację. Drzwi należało pchnąć, a nie ciągnąć jak to usilnie robiłam nie tylko w damskiej ale i męskiej! Podejście drugie zakończone sukcesem. ;-)