Niedzielę spędziłyśmy leniwie, zgodnie z obietnicami i też było fantastycznie - lekki oddech był nam potrzebny po tylu wrażeniach :-)
Rano stawiamy się punktualnie o 8:30 pod blokiem Zosi i zbieramy resztę naszej wesołej grupki (Danusia i Øystein oraz oczywiście Zosia - nasz CERNowiec). W Cernie jesteśmy dosłownie po kilku minutach jazdy samochodem - to przysłowiowy rzut beretem, nawet bez antenki, od Saint Genis, gdzie mieszkamy przez cały tydzień.
Ogromne wrażenie na nas wszystkich robi chłodnica - jakkolwiek dziwnie to brzmi - zajmująca sporych rozmiarów budynek. Ale nie to jest sercem CERNu, nie licząc oczywiście akceleratora, który pod powierzchnią ziemi zajmuje obszar 27 kilometrów. Sercem jest control room, który możemy sobie zobaczyć przez szklane szyby, a Zosia jako pracownik opowiada nam wszystko nie tylko bardzo dokładnie, ale przede wszystkim tak, abyśmy zrozumiały. Ogrom informacji i setki pojęć, nazw które słyszymy po raz pierwszy - a może kiedyś na fizyce się pojawiły, ale ja raczej tego nie pamiętam ;-) Największe zdziwienie, przynajmniej moje, budzą kaczki... Gumowe kaczki, właściwie cała ich rodzina, które zajmują centralne miejsce na pulpicie jednego z kontrolerów. Widok absolutnie słodki. Na zdjęciach widać doskonale kaczą rodzinkę na tle ultrapoważnych cernowskich danych :-) A wiecie co to są kwarki i laptony? ;-)
Po wizycie w Cernie odprowadzamy Dankę (przyjaciółkę Zosi) na TGV: dworzec genewski wygląda jak w Koluszkach, ale organizacja świetna. Wchodzimy na peron i naszym oczom ukazuje się słynny TGV, na co ja reaguję: TO JEST TGV??? TAKI BRZYDKI? :-) Spodziewałam się chyba rakiety, a stał odrapany żelazny pociąg, co prawda ładniejszy niż te polskie, ale chyba nie to, czego oczekiwałam. Machamy na pożegnanie i udajemy się na zwiedzanie miasta. Upał jest niesamowity, więc dosłownie po kilkuset metrach siadamy sobie pod parasolką w knajpce z toaletą na kod. Takie miejsca mają Ci Szwajcarzy - jest błogo! Po szybkiej kawie i wodzie, Zosia i Øystein wracają do Saint Genis, a ja z Daną i Anią idziemy dalej.
Pierwszy cel to oczywiście Lac Leman i słynna na cały świat fontanna (pieszczotliwie nazywamy ją wytryskiem) - symbol Genewy. Jezioro jest cudownie szmaragdowe i czystość wody jest niewyobrażalna. Skwar leje się z nieba, kiedy przechodzimy przez most. Decydujemy, że najpierw podreptamy w górę do Katedry, a wytrysk zostawiamy sobie na deser. I wreszcie Genewa zachwyca: śliczne kamieniczki i katedra faktycznie zapiera dech w piersiach. Zwiedzamy wnętrze, po pokonaniu kilkudziesięciu schodów i oczywiście nie odmawiamy sobie fotek przy legendarnym fotelu Kalwina. Na wieżę nie mamy siły wychodzić - jest za gorąco. Siadamy nieopodal katedry w słynnej naleśnikarni i zamawiamy naleśniki - bardzo miły kelner, wspaniałe jedzenie i koncert klasycznych utworów na dzwonach sprawiają, że na długi czas te chwile pozostaną w naszej pamięci, ale żeby je lepiej zachować filmuję te upojne chwile.
Po lunchu idziemy na spacer nad jezioro i podchodzimy pod samą fontannę - wrażenia naprawdę niesamowite, zwłaszcza kiedy patrzy się na słońce przez wytryskującą wodę. Upał daje się we znaki, chyba nie tylko nam. Marzymy o klimatyzacji w samochodzie. Po spacerze, wracamy po samochód na parking pod dworcem i jak zwykle kierunek AEROPORT :-))) To nasz punkt orientacyjny w drodze do domu!